Ucieczki Andrzeja Bobkowskiego
Autor: Martyna Brzezińska
Uczucie pośpiechu jak przed podróżą. Gdzieś z daleka odgłosy radia, piosenki meksykańskie z jakiegoś odległego głośnika. I księżyc w kształcie smakowitego croissant, lśniący, lukrowany” – zapisuje Andrzej Bobkowski 9 czerwca 1959 r.
Obraz sielankowy tylko pozornie. Podszyty jest niepokojem, świadomością, że wkrótce trzeba będzie wyruszyć w podróż. Ostatnią. Słowa te napisał Bobkowski dwa lata przed śmiercią. Czuł „szaloną rozkosz życia” i nie chciało mu się umierać. Jednak „z rakiem nie ma żartów i trzeba być zawsze gotowym”.
Generał i orchidea
Właśnie minęła 50. rocznica śmierci Bobkowskiego, pisarza, którego twórczość przeżywa renesans zainteresowania czytelników. W ciągu ostatnich lat ukazały się zbiory jego listów do Jarosława Iwaszkiewicza i Anieli Mieczysławskiej, zebrano też jego rozsiane po czasopismach (a publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”) eseje i szkice. Mogliśmy oglądać wystawę „Andrzej Bobkowski – Chuligan wolności”, w ubiegłym roku we Francji wyruszyła wyprawa śladami „Szkiców piórkiem”.
***
Bobkowski, z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania pisarz i modelarz, urodził się 17 października 1913 r. w Wiener Neustadt w Austrii. Dzieciństwo spędzał w rozjazdach między Lidą, Toruniem, Wilnem, Krakowem i Warszawą. Stałości nie sprzyjała, pełniona przez ojca Bobkowskiego, służba wojskowa. Rodzinę przenoszono z miejsca na miejsce.
Była to rodzina nietypowa: ojciec, Henryk – protestant o surowej, wojskowej moralności; matka, Stanisława z Malinowskich – zagorzała katoliczka, miłośniczka sztuki. Gdy Bobkowski wyjeżdża na wakacje do Belgii, by szlifować francuski, matka wręcza mu na szczęście krzyżyk, ojciec – paczkę prezerwatyw. „Byłem jedynakiem, zrodzonym z najbardziej nieprawdopodobnego małżeństwa – wspomina Bobkowski – delikatnej, oczytanej, obracającej się ciągle w towarzystwie pisarzy (Żeromski, Kasprowicz, Przybyszewski etc.), grającej, śpiewającej – słowem orchidei »z Wilna« panny Malinowskiej z żołdakiem austriackiej armii (57-y bośniacki pułk w Sarajewie, potem instruktor szermierki i profesor języka chorwackiego w »Terezianische Akademie« w Wiener
Neustadt)”.
Wokół chłopca rozgrywa się zatem rodzicielska psychomachia: matka walczy o jego duszę, ojciec o sprawność fizyczną. Między szermierką, jazdą konną i strzelaniem „ze wszystkiego” czyta Dziuk (skrót od litewskiego Andziuk) poezję Baudelaire’a i Mereżkowskiego. Za sprawą „tajnego nauczania” matki budzi się w przyszłym autorze „Szkiców piórkiem” pasja literacka. A jednak generał Henryk Bobkowski nie był typowym wojskowym, niewrażliwym na słowo. Pozostawił po sobie obszerny dziennik pisany dla syna, gdzie notował: „I tak jak chcę, aby mój syn kiedyś tylko prawdą się kierował i tylko prawdy szukał, tak samo chcę mu tylko prawdę pisać, tak jak ja ją odczułem, przeżyłem i widziałem”. Czyżby Dziuk odziedziczył po ojcu nie tylko surowe zasady moralne, ale również dryg diarysty?
Lata wczesnej młodości odciskają piętno na charakterze Bobkowskiego, który najlepiej czuje się w ruchu. Po latach, opuszczając Europę, napisze do Iwaszkiewicza: „Jestem flancą, która łatwo przyjmuje się wszędzie. Nie jestem także lianą, która musi się koło czegoś okręcać”. Zmiany miejsca zamieszkania znajdują również odzwierciedlenie w osiągnięciach szkolnych...
„Pod koniec gimnazjum kochanemu Jędrusiowi odechciało się uczyć, naturalnie zamiast tego się »łajdaczył«” – wspomina żona pisarza, Basia.Bobkowski nie traci dużo czasu na naukę, woli konstruować modele latające i spędzać czas na włóczęgach po Krakowie. W końcu oblewa maturę: „napisał na złość profesorom coś okropnie skandalicznego w polskim zadaniu maturycznym i za to polskie zadanie nie dopuszczono go do matury” – pisze Basia w liście do Tymona Terleckiego. Egzamin dojrzałości zdaje ostatecznie później, a w Warszawie, dokąd się przenosi, kończy nawet studia ekonomiczne.
Wyboru miasta dokonują jego rodzice. Chcą, by studiował jak najdalej od swojej przyszłej żony – Basi Birtusówny. Państwo Bobkowscy nie akceptują bowiem wybranki syna. Są rodziną z wyższych sfer, szanowaną w kręgach sanacyjnych. Stryj Bobkowskiego jest wiceministrem (zainicjował budowę kolejki linowej na Kasprowy Wierch). W ich domu bywa Piłsudski, mały Andrzej rozpracowuje napoleońskie bitwy na kolanach Rydza-Śmigłego. Teatr poznaje zza kulis „Reduty” (jego ciotką jest Wanda
Osterwina – pierwsza żona Juliusza Osterwy). Pochodząca z ubogiej, aczkolwiek inteligenckiej rodziny Birtusówna nie jest więc odpowiednią kandydatką na żonę. Uczucie okazuje się jednak silniejsze niż zakazy rodziny.W grudniu 1938 r. młodzi biorą ślub i na zawsze pozostaną szczęśliwym małżeństwem. „I gdzież znalazłabyś takiego drugiego męża?” – pyta któregoś dnia Bobkowski, ona zaś odpowiada krótko: „W Tworkach, kochanie!”.
Świat oglądany z roweru
Tuż po ślubie Bobkowski wraz z żoną opuszcza Polskę. Wyjeżdżają do Francji, by czekać na okręt do Buenos Aires, gdzie przyszły pisarz ma podjąć pracę w przedstawicielstwie Polskiego Eksportu Żelaza. Wyjazd jest wielokrotnie przekładany, w końcu unieruchamia ich w Paryżu wybuch wojny. Bobkowski zgłasza się do Biura Werbunkowego, lecz nie zostaje przyjęty do wojska, prawdopodobnie z powodu sanacyjnego nazwiska. Nie chce korzystać z pomocy społecznej. Zakłada polską pralnię dla uchodźców „Monsieur Sans-Gene, Chlorcio i S-ka”. Pracuje również jako robotnik w fabryce amunicji, następnie znajduje posadę w Biurze Polskim jako przedstawiciel interesów polskich robotników pracujących we Francji. Przez pewien czas prowadzi
akże księgarnię, naprawia rowery, a po wojnie współpracuje z „Kulturą” Jerzego Giedroycia.
I tak Paryż, który miał być przystankiem w podróży, staje się dla młodego małżeństwa domem. Wątpliwa przystań i nazbyt burzliwy czas, by wić gniazdko małżeńskie. Owym gniazdkiem jest maleńki, nieopalany, klaustrofobiczny pokoik hotelowy. „Śmieszne – w hotelu odnalazłem dom” – pisze Bobkowski w „Szkicach piórkiem”, dzienniku z okresu wojny, swoim najbardziej znanym dziele. I znów nie potrafi długo wytrzymać w jednym miejscu. Rozpiera go energia, musi być ciągle w ruchu – wtedy czuje, że żyje.
„Nieraz, gdy w zawrotnym tempie uwijam się po ulicach na rowerze, gdy świeci słońce, jestem tak szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu. Odkryłem uśmiech myśli. Nie umiem tego inaczej nazwać. Mam ochotę błaznować sam do siebie, robić głupstwa sam dla
siebie; rozsadza mnie jakaś głupia radość i lekkość” – notuje w dzienniku. Radość sprawia mu zwyczajna przejażdżka rowerem. Wystarczyło, że pędził po dobrze mu znanych paryskich ulicach. Świat oglądany z roweru jest bardziej ekscytujący, dostarcza intensywnych, ulotnych wrażeń: „chwytane w przelocie nastroje poszczególnych ulic i widoki wiją się wewnątrz mnie jak jakiś
roztańczony korowód par, każda w innym stroju” – czytamy w „Szkicach piórkiem”. Tak samo ulotne, impresjonistyczne są jego teksty. Obrazy, które kreślił, są jakby „jeszcze ciepłe”, zastygają dopiero z chwilą czytania.
Okazji do dalszych podróży przysparza napaść Niemiec na Francję. Wraz z robotnikami fabryki amunicji Bobkowski zostaje ewakuowany na południe. Francja szybko kapituluje i pisarz może wracać do Paryża, gdzie została Basia. Wraca, ale
okrężną drogą, w ciągu dwóch miesięcy pokonując na rowerze całe południe Francji i Alpy. Czuje się dobrze jak nigdy dotąd: „Wspaniałe, zwierzęce uczucie rozkoszy, w której cała uwaga koncentruje się na szybkości, drogowskazach, jedzeniu i znalezieniu noclegu. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem wszystkiego do tego stopnia, tak absolutnie gdzieś – i pewnie dlatego jest mi tak dobrze” – zapisuje w dzienniku.
W trakcie włóczęgi zdaje mu się, że coś w nim pęka, że zrywa się nić łącząca go z przeszłością. Nie czuje żalu. „Za czym, do diabła?” – pyta samego siebie. „Dawne życie było koszmarem, duszeniem się” – dodaje. W końcu zaczyna dusić się również we Francji... Już w 1939 r., tuż po przybyciu do Paryża, wspomina w jednym z listów, że od czasu do czasu – zwykle wiosną – dopada go „choroba kontynentów”. Objawy przedstawiają się następująco: ciągnie go „gdzieś za morza, na taką włóczęgę”. Marzy, że „ziemia będzie już nie taka wielka, jak na lekcjach geografii”.
Chwile szczęścia mieszają się stopniowo z momentami buntu, zwątpienia, rozczarowania rzeczywistością okupacyjną. Daje się we znaki poczucie klaustrofobii. Doczekawszy wyzwolenia, Bobkowski dostrzega prawdziwe oblicze powojennej Europy. Zaczyna rozumieć, że wolność, cywilizacja europejska są już tylko pustymi słowami, że literatura i sztuka nie mówią niczego o życiu, bo skrojone są na miarę ideologii. „Wierzę w koty i w rum, i w słońce, i w zielone drzewa, i w wolność. Chcę mieć prawo zdechnąć z głodu, jeżeli nie dam rady. I żyć – na litość boską, żyć trochę tak, jak mnie się podoba, a niekoniecznie tak, jak podoba się jakiejś zas... ideologii. Amen” – zaklina w „Szkicach piórkiem”.
Z pistoletem w ręce
Nie może wytrzymać w Europie. Czuje, że musi uciec od tak zwanej kultury (którą należałoby wziąć w cudzysłów). Od cywilizacyjnych udogodnień, czy raczej ograniczeń. Chce być jak najdalej od ciasnoty ideologicznej i totalnych systemów politycznych. Od areny „psychopatów europejskich”, którzy przekrzykują się w wygłaszaniu sloganów. Od paryskiego kawiarnianego intelektualizmu.
W końcu ucieka. W 1948 r. Bobkowscy wsiadają w Cannes na statek. Płyną do Gwatemali. „Zaczyna się drugie życie. Właściwie zawsze ciągnęło mnie gdzieś tu. Czuję, że wchodzę w ten zupełnie nowy świat jak w stary, wygodny pantofel” – zapisuje Bobkowski. Wszedł w nowy świat z marszu, tak jak stał – z niespełna 180 dolarami w kieszeni i kilkoma skrzynkami książek. „Tu wtarabaniłem się bez pieniędzy, bez żadnego określonego fachu, jedynie z pewną »Handfertigkeit« [zręcznością] (...) i dałem sobie radę”.
W Gwatemali zaczyna konstruować modele samolotów, wkrótce otwiera własny sklep modelarski „Guatemala Hobby Shop”. Staje się znany w całym kraju. Gromadzi wokół siebie miłośników modelarstwa, zakłada klub, startuje w zawodach. Sklep nie przynosi jednak dużych dochodów i Bobkowski musi się zatrudnić w biurze w jednym z gwatemalskich banków. Pisze nowele, dramat, teksty publicystyczne, którymi zasila kolejne numery „Kultury”. Powstają wówczas m.in. szkice o Conradzie i Keyserlingu, nieukończona powieść „Zmierzch”, dramat „Czarny piasek”, nowele (zebrane w tomach „Coco de Oro” i „Punkt równowagi”).
Ale pisze tylko wtedy, gdy musi, gdy już nie może wytrzymać – w przerwach między pracą. Przede wszystkim żyje – na cztery ręce: „wstaję o wpół do siódmej rano, na ósmą jadę do biura, od dwunastej do drugiej przerwa obiadowa, od drugiej do piątej w biurze, a potem galopem do sklepu, do mojego kramu, gdzie siedzę do siódmej wieczór”. Wieczorem jest nieprzytomny ze zmęczenia, ale szczęśliwy. W końcu czuje się wolny. Może „wykitować za własne pieniądze”.
Otrzymuje kilka propozycji bardziej intratnej pracy, ma okazję polepszyć bytowe warunki (a żyją z Basią na skraju nędzy). Wszystkie propozycje odrzuca. „To, co go najbardziej charakteryzowało, to chęć kompletnej niezależności, niepodporządkowywania się. On miał szereg możliwości powrotu z Gwatemali, znalezienia stosunkowo intratnej posady w Europie. Ale wszystkie nasze propozycje kategorycznie odrzucał. Nie chciał się uzależniać. Nawet kiedy udało się zdobyć dla niego jakieś stypendium, to prawie trzeba go było zmusić, by je przyjął. Tak bał się, że przyjęcie czegoś uzależni go od darczyńcy” – wspominał Jerzy Giedroyc.
W Gwatemali odnajduje wolność, której zabrakło mu w Europie. W Ameryce Południowej wszystko zależy bowiem od gany – ochoty. Tu nikt nie ma ganas stać w ogonkach. Wszyscy biorą to, co im się należy. Zmieniają polityków, kiedy uznają, że zaszła taka potrzeba („po męsku, z pistoletem w ręce”)... Ich swoboda fascynuje Bobkowskiego: „Wyjeżdżając z Europy przysiągłem sobie, że nie będę stał w ogonku, że nie będę się pchał i że jeśli umrę, to nie w tłumie i nie jako socjalnie ubezpieczony. Tutaj, jak tylko w autobusie jest więcej ludzi, nie pcham się – czekam. Mój dowód osobisty gwatemalski zamknąłem w żelaznym pudełku, klucz wyrzuciłem i od trzech lat chodzę bez jednego papierka przy sobie”.
A jednak z czasem jego entuzjazm zaczyna słabnąć. W końcu wyznaje, że czuje się wśród mieszkańców Gwatemali jak „Tarzan wśród małp”. We Francji nie mógł się zadomowić, czuł się jak wygnaniec i parias. W Gwatemali jest „sahibem”, człowiekiem z wyższych sfer. Narzeka jednak na samotność, na brak ludzi, z którymi mógłby porozmawiać. Uparcie twierdzi, że za żadne skarby nie wróciłby do Europy.Jednak po kilku latach siedzenia „w dżungli” wyjazd na zawody modelarskie jest dla niego zastrzykiem energii, łykiem świeżego powietrza. Wraca do Europy na chwilę. Czuje się w niej gościem, który wpadł na moment i nawet nie zdejmuje płaszcza, bo zaraz musi wyjść.
***
Czy w Gwatemali znalazł to, czego szukał? Kilkakrotnie pojawiają się w jego korespondencji wzmianki, że wrósł w dziki kontynent, że przylgnął do Gwatemali i pokochał ją całym sercem. Jednocześnie w jednym z listów do matki pisze, że pobyt w Ameryce Środkowej traktuje podświadomie jako przystanek. Tymczasowość weszła mu w krew? A może nie wyżył się w nim instynkt przygody?
„Każdy z nas ma w sobie skrzynkę biegów, ale niewielu umie się nią posługiwać – pisał. – (...) Najpierw włączyłem tylny bieg, dość długo tkwiłem w martwym punkcie, a potem zacząłem »wkleszczać« inne biegi. Teraz jadę na czwartym, o ile nie
w ogóle na tak zwanym »Schnellgang«”... Zwolnił dopiero na ostatnim zakręcie. Zmarł 26 czerwca w 1961 r. W Gwatemali.
Po śmierci Bobkowskiego Basia pozostaje w Gwatemali. Żyje w samotności, w skrajnej nędzy. Zajmuje się drobnymi tłumaczeniami, pisze skróty z artykułów ekonomicznych. Próbuje również przekładać utwory męża na hiszpański. Nie chce wracać do rodziny, odmawia wszelkiej pomocy. Woli być blisko „Jędrka”. Umiera w 1982 r. Spoczywa obok męża na cmentarzu w Gwatemali.
Korzystałam m.in. z książek: „Jerzy Giedroyc, Andrzej Bobkowski. Listy 1946–1961”, „Listy z Gwatemali do matki”,
„Z dziennika podróży”, „Szkice piórkiem (Francja 1940–1944)” Andrzeja Bobkowskiego.
Tekst ukazał się w "Tygodniku Powszechnym" nr 36 (3243)
Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz